czwartek, 31 sierpnia 2017

Konfitura z jabłek


Pomysł na konfiturę wziął się stąd, że udało mi się wypatrzeć podczas spaceru owocującą, zdziczałą jabłonkę. Radość miałam wielką, bo w tym roku jest ubogo w "dziczyznę" i cieszy najskromniejsze znalezisko. Tym bardziej, że nie należy przesadzać i zabierać wszystkich owoców, które się znajdzie - one są także pokarmem dla dzikich zwierząt.


Pachnie i smakuje prawie egzotycznie, jest słodko-kwaśna i nieco pikantna - to istotne walory konfitury, które pasują do wielu potraw. Można je podać jako sos do grillowanego mięsa, polać deser, lody, budyń, naleśniki lub po prostu zjeść ze świeżą bułeczką. I ta smakowitość powstaje niewielkim kosztem i nakładem pracy. Teraz jest dobra pora, żeby przygotować sobie kilka słoiczków tej smakowitości, bo jabłka jeszcze nie są w pełni dojrzałe i podczas smażenia będzie mniejsze ryzyko uprażenia ich w syropie na mus. Z ładnie dojrzałych jabłek przygotowałam mus właśnie (bez cukru) a z tych twardszych nieco, mniej dojrzałych - konfiturę.

Ważnym dodatkiem do tego przetworu jest kwasek cytrynowy lub jak kto woli sok z cytryny. Po pierwsze poprawia smak niezbyt dojrzałego jabłka, po drugie stabilizuje produkt, który nie tak szybko zmieni kolor podczas przechowywania, po trzecie kwasek smakuje cytrynowo ;) Jak zauważycie użyłam go sporo, bo aż dwie łyżeczki. Niewątpliwą zaletą kwasku jest również to, że jego cytrynowy smak nie umyka podczas smażenia konfitury a to było dla mnie ważne, ale warto zachować umiar w jego stosowaniu. Można również użyć zamiennie octu jabłkowego (dość mocnego), ale wtedy poza kwasowością nie uzyskamy efektu cytryny.


Konfitura jabłkowo-cytrynowa


ok. 1,5 kg obranych pokrojonych w ćwiartki lub ósemki jabłek
1 litr wody
1 kg cukru
2 łyżeczki (płaskie!) kwasku cytrynowego (zamiennie sok z cytryny, ocet jabłkowy)
1/2 łyżeczki soli niejodowanej
1/4 łyżeczki od kawy świeżo mielonego pieprzu
2 papryczki chilli

Z wody cukru i przypraw gotujemy syrop. Zestawiamy z ognia i do gorącego wrzucamy przygotowane jabłka. Mieszamy łyżką i zostawiamy je tak do wystygnięcia. To było pierwsze i ostatnie mieszanie łyżką konfitury! Po kilku godzinach doprowadzamy syrop z jabłkami do delikatnego wrzenia i zestawiamy na kilka godzin do wystudzenia. Kilkakrotnie możemy przemieszać konfiturę robiąc garnkiem okrężne ruchy. Wszystkie te czynności (zawrzeć, ostudzić, przemieszać) powtarzamy tak często, aż konfitura zmniejszy objętość do 1/2 początkowej pojemności a owoce staną się szkliste. Normalnie wystarczy przesmażyć jabłka łącznie 5-6 razy. Kiedy konfitura jest gotowa, przekładamy ją do niewielkich słoików.



Konfitury nie trzeba pasteryzować, bo słoiczki powinny same "złapać się", ale dodatkowa pasteryzacja nie zaszkodzi. Jeżeli przetworu nie pasteryzujemy, to można na wierzch konfitury położyć krążek wycięty z papieru pergaminowego, namoczony spirytusem.




Smacznego!



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Papryka nadziewana fetą

Do przygotowania papryki z fetą zainspirowały mnie opowieści Wsiowej Dorosłej ;) Taki trochę inny smak, poniekąd tradycyjny, ale i wsiowy. Co prawda papryki powinny trafić do oliwy, ja jednak postanowiłam je zamarynować, po pierwsze po to, aby je dłużej przechować, po drugie - żeby było bardziej pikantnie do pieczonego mięsa pokrojonego w plastry.

Do przetworu (i dania jednocześnie) wybrałam paprykę białą igołomską. Ma przyjemny smak, nie jest duża a po odcięciu wierzchołka z ogonkiem mamy gotową "kieszonkę" do nadziania, bo gniazda nasienne są niewielkie i szybciutko można się ich pozbyć.




Papryka igołomska nadziewana fetą i marynowana

2 kg papryki igołomskiej

Nadzienie:

1,5 kg sera feta
sól, pieprz, kilka ząbków czosnku lub czosnek granulowany do smaku

Zalewa:

2 litry octu z owoców dzikiej róży
ok. 0,5 kg cukru
2 łyżki soli niejodowanej
1 łyżka gorczycy
oregano kreteńskie, estragon, szalotka

Oczyszczone papryczki nadziewamy fetą roztartą z pieprzem i czosnkiem. Ewentualnie dodatkowo doprawiamy nadzienie solą. Następnie ściśle układamy papryczki w słoiki lub jeden duży słój. Papryczki słoikach przekładamy ziołami i piórkami szalotki. Ziół nie dajemy dużo. Na słoik o pojemności 2 l wystarczy po małej gałązce oregano i estragonu i ćwiartka szalotki Następnie gotujemy zalewę z octu, cukru, soli i gorczycy. Mało kwaśną zalewę można dodatkowo zakwasić kwaskiem cytrynowym, ale lepiej użyć więcej octu i go odparować podczas gotowania. Gorącą zalewą zalewamy paprykę, jeżeli planujemy pasteryzację, wystudzoną, kiedy nie mamy pasteryzacji w planach. Na wierzch wlewamy kilka łyżek oliwy i czekamy kilka dni, aż papryczki będą gotowe.


Podczas pasteryzacji zmienia się nieco struktura fety, zatem lepiej unikać pasteryzowania, no ale nie jest to jakaś straszna sprawa. W każdym razie papryka jest bardzo smaczna a biorąc pod uwagę jej całoroczną dostępność w sklepach, nie warto robić jakichś specjalnych zapasów tego przetworu - no, chyba, ze trzeba zagospodarować własna uprawę. Polecam do pieczonego mięsa na zimno. Świetnie tez smakuje z chlebem pita.


Smacznego!







sobota, 26 sierpnia 2017

Orientalnie, ale po wsiowemu

Latem zawsze jestem bardzo zajęta. Uzupełniam zapasy, biegamy ze Wsiowym Psem po ugorach, uczę się całkiem nowych rzeczy, robię przetwory i szukam sposób na smaczne wzbogacanie diety. Oczywiście nie ustaję w poszukiwaniu starych przepisów i odtwarzaniu potraw, które znam z dzieciństwa lub, o których tylko słyszałam. W to lato postanowiłam wprowadzić do swojej kuchni trochę egzotyki i nauczyć się gotować zupy miso. I powiedzmy sobie szczerze, nie byłabym sobą, gdybym tej egzotyki nie dostosowała do swoich potrzeb eksperymentowania ;)

Odniosłam jednakże sukces! Nauczyłam się przygotowywać tradycyjne buliony będące podstawą egzotycznych zup :) Przygotowanie ich jest mniej skomplikowane niż ugotowanie polskiego rosołu, ale problem leży w zdobyciu składników o dobrej jakości. Składniki prywatnie importowane bezpośrednio z krajów azjatyckich mają inne smaki, typowe dla Azji, smakowo są po prostu świetne. Dlatego świeży import to podstawa. Można oczywiście zamawiać produkty w specjalistycznych sklepach, ale... cena, bo zabawa w orientalistykę w kuchni może jednak trochę kosztować ;) Minusem importu prywatnego jest czas oczekiwania na produkty.

Można jednak poradzić sobie jeszcze inaczej. Postawić na przyprawy i zioła oraz korzystać głównie z tego, co dostajemy od krewnych i znajomych jako pamiątki z ich podróży krajoznawczych. Wtedy, co prawda, z kuchni orientalnej robi się nagle kuchnia grecka, ale czy to naprawdę takie ważne, jeżeli lubi się eksperymentować i smakować? Można również samodzielnie uprawiać zioła i niektóre warzywa. Mitsuba, minutina (to babka pierzasta, krewna babki lancetowatej i jajowatej), amarantus (sporo szarłatu rośnie dziko, ale kupując ziarno można sobie samemu wyhodować te smakowite listki), szpinak wodny, rukiew wodna i tułacz (roślinki lubiane przez akwarystów i wielbicieli oczek wodnych), pachnotka, różne rodzaje mięt, ostre papryczki, nietypowe odmiany pomidorków, mini dynie i ogórki oraz wiele innych roślin dobrze rośnie na balkonie w donicach. I zawsze są pod ręką. Są rewelacyjnym dodatkiem do dań z makaronów, ryżu, mięs głęboko smażonych, służyć mogą zarówno jako kolorowa dekoracja, jak i smakowita sałatka warzywna.

Można również samodzielnie uprawiać grzyby w balotach, robić przetwory przyprawione na modłę orientalną a nawet własne mleko kokosowe. Oczywiście, wtedy proces przygotowania danej potrawy przeciąga się w czasie wprost szaleńczo, ale mnie osobiście to kompletnie nie przeszkadza. Gorzej - mam czas na rozważenie, czym by tu tradycyjny składnik orientalnego dania zastąpić, albo jak z polskiego dania uczynić danie orientalne ;) Może to kulinarna herezja, ale nie zamierzam z niej rezygnować. Można np. kupić czasem chutnay z mango (czasem kupuję), ale można też zrobić ten gęsty sos samodzielnie albo... mango zastąpić brzoskwinią. Próbowaliście?

Podstawową kwestią jest też różnorodność produktów użytych do przygotowania potrawy. Nie - wielość - ale różnorodność właśnie, pod względem smaku, koloru, kształtu. I przyznam, że mnie osobiście najbardziej smakują potrawy nieskomplikowane technicznie, czyli jak najprościej, po wsiowemu i szybko przygotowane. Takie też wyszukuję przepisy, proste, interesujące smakowo i staram się tworzyć swoje własne, zestawiając różne smaki metodą prób i błędów. I tak na przykład zrobiłam sobie zapas gęstego słodko-kwaśniego sosu z brzoskwiń i kuminu, konfiturę z dzikich jabłek i chilli, pastę imbirową, siekaną szałwię w oleju czy też przyprawę do ryb na bazie trawy cytrynowej uprawianej w doniczce.

Podobnie można zaszaleć robiąc różnego rodzaju makarony w domu, choć uważam, że te japońskie, apetycznie cieniutkie i zapakowane w jednoosobowe porcyjki, są nie do podrobienia i warto je sobie czasem kupić. Ale eksperymentalnie... polecam samodzielnie robienie makaronu. Ja już ryżowego nie kupuję, robię go własnoręcznie. Tu jednak warto byłoby zainteresować się mąkami ;) Generalnie makarony dają szerokie pole do popisu.

Nie kombinuję za to z ryżem. Staram się po prostu wybierać sprawdzonego dostawcę i producenta. We Wsiowej Kuchni zagościł ryż w kilku odmianach i tak już pozostanie. Każda z nich inaczej smakuje, ale i sprzyja eksperymentowaniu z dodatkami a dla mnie to oczywiście bardzo istotne. Nie kombinuję także z glonami, po prostu je kupuję, ale za to bardzo różne ;) Pochwalę się jednak, że moja kulinarna pasja związana z glonami zaczęła się od prezentu. Dostałam fantastyczny zestaw glonów prosto z Bretanii, w różnych kształtach i nawet kolorach. Zdecydowanie ten zestaw pobudził moją kreatywność. Dla celów kulinarno-orientalnych wzbogaciłam swoje zapasy o azjatyckie kombu.



Tyle zatem słowem wprowadzenia. Dokąd mnie te eksperymenty zaprowadzą nie wiem, ale wyprawa to fascynująca :) Myślę, że będę mogła już częściej to i owo napisać a i może zachęcić Was do eksperymentowania z Orientem i wzbogacenia w ten sposób swojej domowej kuchni. A wiem, że warto. Proszę zaglądać, może w najbliższym czasie napiszę coś o moich zupach?