niedziela, 13 grudnia 2015

Śledzik z gruszką




Skoro kompot wigilijny będzie inny niż zazwyczaj, to dlaczego i tradycyjny śledzik miałby smakować znowu tak samo? Rozejrzałam się po kuchni i już wiedziałam! Przecież poza śledziami Ciotka Chichotka uwielbia także dziurawiec! Zatem pięć namoczonych matjasów pokroiłam w niezbyt duże kawałki, posiekałam drobno jedną dużą cebulę (białą), pokroiłam w kostkę dwie gruszki obrane ze skórki. Wszystkie te dobroci wraz z garścią rodzynków przełożyłam do salaterki, zalałam olejem dziurawcowym i wymieszałam. Salaterka trafiła do lodówki. Śledzik z gruszką gotowy!


Podany zostanie na bławatkowym chlebie żytnim, upieczonym na zakwasie (pół kilograma mąki żytniej  typ 720, trzy garście płatków bławatka, dwie łyżeczki soli, 350 g domowego jogurtu, 350 ml wody, 250 g zakwasu + mąka żytnia, gdyby ciasto wyszło zbyt rzadkie). Smacznego :)


sobota, 12 grudnia 2015

Kompot wigilijny inaczej

Kompot z suszu owocowego jest jednym z tradycyjnych dań podawanych podczas wigilii świąt Bożego Narodzenia. Najbardziej popularnym kompotem jest ten gotowany z jabłek, gruszek i śliwek węgierek. W kuchni regionalnej różne z doborem owoców bywało. Na Podlasiu na przykład gotowano kompot z suszu z dzikich gruszek i czarnych jagód, ale generalnie po domach gotowało się kompoty z tego, co udało się zebrać i było w okolicy dostępne latem i jesienią, czy też, co można było kupić. Kompot podawano na deser lub jako zupę do cieniutko krajanego makaronu. W moim rodzinnym domu właśnie tak ów kompot jadano - bez zagęszczania, z makaronem.




Tradycyjnie kompot-zupę przygotowywano w mojej rodzinie z suszu z jabłek, gruszek ulęgałek oraz nie wędzonych śliwek węgierek. Pamiętam, że jabłka i gruszki były zbierane lub darowane, śliwki węgierki - kupowane i suszone domowym sposobem - podobnie zresztą jak jabłka i gruszki - w piekarniku węglowego pieca, na blachach. Kiedy owoców do suszenia było sporo, tata zabierał je do pracy i suszył w suszarkach mieszczących się w fabrycznych halach ;) Owoców w kompocie było zawsze dużo, podczas gotowania kompot był słodzony cukrem (a kto tam myślał wtedy o miodzie!?) i było go zawsze na święta dużo. Lubiliśmy sobie taką wigilijną zupkę zjeść i w pierwszy dzień Świąt.



Oczywiście i w tym roku będzie u mnie kompot taki, jaki znam z dzieciństwa. Postanowiłam jednak ugotować także inny - prawdziwie wsiowy i dziki, bo tylko z tych owoców, które udało mi się zebrać podczas letnich wędrówek i jesienią. A zatem w skład eksperymentalnego suszu weszły: rajskie jabłuszka, dzikie gruszki, głóg, aronia, czeremcha i dzika róża. Będzie pysznie? Jeżeli kompot okaże się mało wyrazisty, dodam odrobinę musu z mirabelek - dla smaku.





Owoce na kompot najlepiej namoczyć na noc. Ja nigdy tej zasady nie przestrzegam i gotowanie kompotu zazwyczaj trwa nieco dłużej. Śliwki zawsze gotuję oddzielnie, kompot z nich trafia do garnka z gotującymi się pozostałymi owocami a śliwki, po pokrojeniu na drobno - do pierogów :) Śliwki gotuję w osłodzonej wodzie, później nie muszę już dosładzać farszu, ani posypywać ugotowanych pierogów cukrem, wystarczy je polać stopionym masłem z bułeczką.

Jeżeli chcemy ugotować kompot z samych śliwek, potrzebować będziemy około 0,5 kg suszu, cukier i na przykład kawałek cynamonu oraz skórkę cytrynową. Kompot można też wzbogacić suszonymi figami (w proporcji pół na pół ze śliwką). Można też przygotować kompot z suszonych gruszek, śliwek, jabłek, moreli i brzoskwiń oraz podprawić go cukrem i skórką pomarańczową. Będzie na bogato ;) Dla mnie jednak najważniejsze jest, aby było tradycyjnie :)





Dosuszanie mieszanki owocowej trwa a świętami już nawet pachnie :)




niedziela, 22 listopada 2015

Kaczka z rajskimi jabłuszkami

Dziś wypatrzyłam na Ugorach rajską jabłoń. I z tej okazji na obiad była kaczka pieczona z ziemniakami i rajskimi jabłuszkami. Piękne, bordowe i aromatyczne jabłuszka zachwycająco wyglądały na drzewie...





... ale przede wszystkim świetnie smakowały: na surowo i upieczone :) Jako przyprawy użyłam tylko soli, pieprzu i majeranku. to zdecydowanie wystarczyło, aby uwydatnić smak a nie zagłuszyć go. Piekłam około 1,5 godz. w temp. 170 stopni bez termoobiegu. jabłuszka dodałam na 20 minut przed końcem pieczenia.

Część jabłuszek została zjedzona z kaczką, z części został ugotowany kompot z dodatkiem aronii a pozostałe trafiły w słoiki do syropu. Będą na zaś :)


Jakie to było smaczne! ;)))


poniedziałek, 26 października 2015

Po co jarzębina we Wsiowej Kuchni?

Zbieram jarzębinę, bo to bardzo bardzo smaczny owoc, tylko trzeba go umiejętnie przetworzyć. Ponieważ jest urodzaj na jarzębinę a teraz jarzębina jest najsmaczniejsza, warto korzystać z okazji i rwać jej jak najwięcej. We Wsiowej kuchni część zebranych owoców jest suszona a część przetwarzana po kilkudniowym przemrożeniu.




Suszona jarzębina znajdzie zastosowanie jako dodatek do herbaty, awaryjny surowiec na nalewkę, źródło witaminy C, dodatek do słodyczy a przede wszystkim do batonów czekoladowych, dodatek do potraw mięsnych np. do pasztetów. Część zamrożonych owoców już została wykorzystana do produkcji doskonałej nalewki (jarzębinówki) a Ciotka Chichotka przygotowała nawet spory zapas musztardy. Teraz owoce mrożą się na wino jarzębinowe, doskonałe do macerowania ziół leczniczych (np. do przygotowania odtruwającego wina nawłociowego).

W planach mam jeszcze konfiturę jarzębinową i dżem z jabłkiem do mięs.

***
A oto jarzębinka z jabłkiem:



Konfitura przeznaczona została oczywiście do herbaty, ale i jako dodatek do deserów. Konfitura jest z delikatnym z prądem, czyli z niewielkim dodatkiem rumu.

Zbierajcie jarzębinę :)

sobota, 24 października 2015

Musztarda z jarzębiny :)

Ciotka Chichotka oszalała na tle domowej musztardy! Poza jabłkową i różaną przygotowała musztardę jarzębinową. Najlepszy do tego celu - jak się okazało - jest jarząb szwedzki. No chyba, że ktoś lubi w musztardzie delikatną goryczkę, której nigdy tak do końca nie uda się pozbyć z owoców jarząbu pospolitego. Na zdjęciu poniżej to ona właśnie w pełnej, owocującej krasie.




Jarząb szwedzki ma inne liście, zatem łatwo go rozpoznać. Niestety trudno spotkać go "na dziko" w czystym, niezanieczyszczonym miejscu. Sadzi się co prawda w parkach, ogrodach, nawet wzdłuż ulic, ale nie koniecznie mamy ochotę z takich miejsc pozyskiwać owoce.

Kilogram jarzębiny dostałam od znajomego i od razu zabrałam się do przetwarzania. Nie zamrażałam już jej. Ponieważ była zrywana zaledwie kilka dni wcześniej, miał miejsce naturalny proces przemrożenia i jarzębina od razu trafiła do garnka.

piątek, 23 października 2015

Uszak bzowy



W okolicy grzybowy nieurodzaj, ale nie załamujemy rąk. We Wsiowej Kuchni króluje w tym sezonie uszak bzowy, czyli taki polski grzybek mun. Można go zbierać cały rok, kiedy jest wilgotno i nie ma mrozu. Wybieramy do zbioru młode osobniki, jędrne, kształtne, słowem prawdziwe bzowe uszy. W zasadzie nie ma on jakichś specjalnych wartości odżywczych, ale smakoszy na pewno zadowoli.



Mając uszaka bzowego w kuchni można pokusić się na azjatyckie inspiracje i przygotować chociażby smażony makaron"po chińsku". Gotujemy makaron na półmiękko (przecież będzie jeszcze smażony), pokrojone: na paseczki plaster karczku oraz garść lub dwie uszaka, na cieniutkie talarki - dużą marchewkę i kawałek pora, smażymy na oleju (np. krwawnikowym a jeszcze lepiej dziurawcowym). Solimy, pieprzymy, doprawiamy grzybowym sosem sojowym. Chwilę smażymy pod przykryciem a później już bez pokrywki. I gotowe, można jeść nawet wprost z patelni.





Można też ugotować rosół i na jego bazie przygotować zupę "Wsiowy Uszak" ;) Podczas krótkiego gotowania dodajemy do niej ( do bazy, czyli rosołu) pokrojonego w krążki pora, marchewkę, pędy bambusa, pokrojonego w paseczki uszaka, oraz - w kostkę i obsmażonego na odrobinie tłuszczu (lub bez) - kurczaka. Zamiast kurczaka można dorzucić do zupy krewetki. Danie doprawiamy solą, pieprzem, sosem sojowym a podajemy z drobniutkim makaronem (ryżowym lub innym drobnym) i posypujemy zieleniną (może być rzeżucha lub pietruszka). Aby zupę zagęścić wlewamy pod koniec gotowania odrobinę rozbełtanej w wodzie mąki ziemniaczanej. Jak ktoś nie lubi - nie musi zupy zagęszczać i tak jest pyszna.

Wiecie już, co dziś będzie u mnie na obiad :) Pochwalę się jeszcze moim suszonym uszakiem - lubię mieć go zawsze pod ręką.




Teraz mogę już życzyć udanych zbiorów i smacznego :)



wtorek, 20 października 2015

Barszcz na gąskach

Oczywiście chodzi o grzyby. Uwielbiam zbierać grzyby a właściwe szwędać się po lesie. Niestety nieczęsto mam ku temu okazję i boleję nad tym nie tylko ja, ale także Wsiowy Pies, czyli Łajza, czyli Tymon. Towarzysz to niezastąpiony i potrafiący wyprowadzić na właściwą ścieżkę z najbardziej kłopotliwych krzaków.




Pewnego razu, podczas takiego szperania w leśnych zakamarkach zebraliśmy ze Wsiowym Psem trochę gąsek. Nie było ich dużo i nie poszły do kiszenia kapusty ale w barszcz.




Uznaliśmy, że powiedzenie "dwa grzyby w barszcz to zbyt wiele" za nieprawdziwe i wszystkie gąski po oczyszczeniu trafiły do garnka.




Gąski gotowały się do miękkości (czyli, aż przestaną zgrzytać w zębach) wraz z przyprawami: świeżym listkiem laurowym, pieprzem, majerankiem, cebulą i zielem angielskim. W połowie gotowania dolałam słoik rosołu i około pół litra domowego barszczu a właściwie żurku kiszonego na mące żytniej. Dodałam też ziemniaki pokrojone w kostkę.




Zupa pyrkotała a zapach roznosił się przedni. W żadnej restauracji takiego barszczu nie uświadczysz. Przed podaniem trzeba go trochę dosolić.




Taki barszcz można podać na talerzach z pieczywem. Można też ugotować go bez ziemniaków i zabielić śmietaną. Ziemniaki wtedy gotujemy oddzielnie, tłuczemy i nakładamy na talerzyki, barszcz zaś nalewamy do miseczek oddzielnie. Przy tak podanym barszczu rezygnujemy z pieczywa.


Smacznego!





poniedziałek, 19 października 2015

Jesienne zupy: dyniowa i wiejska polewka z gruszek

Jesienią chętnie zjada się ciepłe, niebanalne zupy. Nadają się na śniadania, obiady i kolacje, są smakowite i pachną jesienią. Świetnie, kiedy można wykorzystać do ich przygotowania dary zebrane podczas zielarskiej wyprawy :) Dziś proponuję dwie zupy i każda z nich wiąże się ze wspomnieniami.

Pierwsza propozycja to zupa dyniowa z makaronem. Dynie to jedno z moich ulubionych warzyw, w sezonie jada się we Wsiowej Kuchni całkiem sporo a i poza sezonem także. Każdego roku do spiżarki trafiają słoiki z przecierem będącym podstawą wielu smakowitych dań z dyni: placków, ciast, makaronów, sosów, dżemów i  zup właśnie.


 Na wsi w regionie w okolicach Łasku, Widawy, Zduńskiej Woli, tam skąd pochodzili moi rodzice, dyni uprawiało się sporo. Nazywano ją banią i czasem trudno było rozpoznać, czy to dynia rośnie, czy cukinia, czy kabaczek, bo wszystko rosło wielkie i na jednym zagonie. Banie, które dostawałam od dziadka miały zieloną gładka skórkę, niektóre były okrągłe a inne podłużne i olbrzymie ;) Do dziś nie wiem, co to była za odmiana. Miały niepowtarzalny smak a kolor miąższu jak u dyni Hokkaido. Zupę, którą tu proponuję przygotowałam na bazie rosołu: litr dobrego rosołu, pół kilograma oczyszczonej dyni, gotujemy, miksujemy, doprawiamy solą, pieprzem i carry. Podajemy z makaronem i posypujemy zieleniną. Ja użyłam pokrojonego makaronu typu spagetti a do posypania wykorzystałam posiekane drobno młode liście balkonowej babki lancetowatej. Zupę ozdobiłam kleksem śmietany i świeżo mielonym kolorowym kleksem.

Druga zupa, o której chce napisać to zupa przecierana z ulęgałek czyli wiejska polewka gruszkowa. Jadłam ją kilka razy w dzieciństwie. Jest bardzo prosta w przygotowaniu, w mojej rodzinie jadało się ją na wsi jako tzw. bieda-zupę, czyli wtedy, kiedy nie było za bardzo co jeść. Mój tata wspominał, że polewkę z gruszek jego mama a moja babcia gotowała, kiedy był dzieckiem, podawała z tłuczonymi ziemniakami i taka zupa miała wystarczyć domownikom na cały dzień pracy czy nauki. Smak tej zupy należy do jednych z moich ulubionych. No i cóż... Mam do niego prawdziwy sentyment.

Aby przygotować zupę wystarczy mieć gruszki i ziemniaki. Ja wykorzystałam ulęgałki zebrane podczas jednej z moich zielonych wypraw. Zresztą to te gruszki były najczęściej wykorzystywane w domowej kuchni, te ładne, "luksusowe" sprzedawano na targach a owoce ze starych drzew, które były niewielkie i mniej smaczne, wykorzystywano w domu.A zatem bierzemy litr, półtora wody, wrzucamy pokrojone gruszki (malutkich nie warto obierać ze skórki ani wykrawać gniazd nasiennych) rozgotowujemy i przecieramy przez sito. Dosładzamy i trochę solimy do smaku, mieszamy z łyżką lub dwiema śmietany. Oddzielnie gotujemy ziemniaki, które po ugotowaniu tłuczemy na gładko może być z masłem i odrobiną mleka. Podajemy w jednej misce ziemniaki i polewkę.

Pamiętajcie jednak, że dzikie gruszki, takie niewyrośnięte są kwaśne i czasem z goryczką. Ona przejdzie do smaku zupy. Jeżeli ktoś chce mieć łagodny aromat i smak gruszkowy powinien raczej użyć owoców kupionych w sklepie czy na targu, obrać je ze skórki oraz pozbyć się gniazd nasiennych. W wersji lux można dodać do polewki trochę wina a ziemniaki zastąpić drobnymi grzankami. Podajemy ją wtedy w filiżankach, bo nawet niewielka ilość tak zaprawionej polewki porządnie rozgrzewa :)

Wspomnień czas :) Smacznego!



wtorek, 15 września 2015

Wrotycz

Trochę obawiałam się, że w tym roku niczego nie zrobię z wrotyczu, bo najpierw brakowało czasu, później słońce wypaliło niemal doszczętnie wszelkie ziele, no i pora roku zaczęła się zmieniać. Na szczęście trafiłam na świeżo rozkwitły wrotycz na wypalonej wiosną łączce.  Uff..

Biorąc pod uwagę właściwości tego zioła i zawartość tujonu, z góry założyłam, że kulinarnie nie będę go wykorzystywać. Tego typu eksperymenty pozostawiam innym. Ale dlaczego nie zadbać o zdrowie i urodę? Zajrzałam zatem między innymi TUTAJ, chwilę podumałam i zaczęłam działać.


Fot. CC

Najpierw oczywiście należało zaopatrzyć się w oleje oraz wyruszyć na zbiór. Ucinałam tylko kwitnące szczyty. Roślina nie urosła już zbyt wysoka a mnie najbardziej interesował kwiat. Oberwałam zatem koszyczki (to te żółte kuleczki) i zmacerowałam je w oleju słonecznikowym tak jak to zrobiłam wcześniej z krwawnikiem. Otrzymałam litr bardzo gorzkiego, ale pięknie pachnącego oleju o właściwościach odżywczych, odkażających, wygładzających, przeciwzapalnych.

Pomyślałam jednak, że mieszanki są skuteczniejszymi specyfikami dla poprawienia urody, zatem pracowałam dalej :) Ze świeżych liści żywokostu i oleju lnianego przygotowałam 250 ml doskonałego maceratu, który połączyłam z 250 ml uzyskanego wcześniej oleju wrotyczowego. Podumałam jeszcze chwilę i dodałam do powstałej mieszanki 100 ml oryginalnego oleju rokitnikowego. Oleje dokładnie połączyłam i w ten sposób uzyskałam maskę do włosów, którą użyję dziś przed wieczorną wizytą w łazience ;)

Fot. CC


O efektach poinformuję :)


***

PS. [16.09.2015] Mieszanka olejów silnie działa na włosy, mocno nawilża. Po umyciu i wysuszeniu są one lśniące, ale ciężkie. Będę używać maski raz w miesiącu, to wystarczy by je odżywić i nie przeciążyć, są generalnie w dobrej kondycji. Częściej nałożę ją za to na same końcówki, które ocierają się o ubrania, szybciej wysuszają i w konsekwencji rozdwajają. Maskę polecam osobom o włosach zniszczonych, słabych, łamiących się, nadmiernie puszących i bez połysku :)




środa, 26 sierpnia 2015

Krwawnik we Wsiowej Kuchni


Źródło: Internet
Krwawnik to jedno z moich ulubionych ziółek, które staram się we Wsiowej Kuchni wszechstronnie wykorzystać. Wciąż szukam dla niego ciekawych zastosowań, kulinarnych i kosmetycznych. Do herbat, naparów i wywarów zrobiłam już spory zapas suszonego ziela. Ale nie tylko. Staram się go używać na bieżąco, świeżo zebrany i utrwalać także w innej postaci niż susz.

Krwawnik to idealne ziółko dla kobiet. Zastosowany zewnętrznie dezynfekuje, działa przeciwzapalnie i przyspiesza gojenie się różnych ranek, dermatoz, owrzodzeń. Do przemywań podczas upławów, przy trądziku - zioło idealne. Zastosowany wewnętrznie wpływa uspokajająco na pracę narządów kobiecych, ma właściwości żółciopędne i moczopędne, lekko wykrztuśne, pobudza pracę żołądka i poprawia przemianę materii. Zabija robale ;))))

Oczywiście Wsiowa Kuchnia nie jest zakładem lecznictwa otwartego, zatem o leczeniu mowy nie będzie. Skupiam się na walorach smakowych krwawnika, który zaczęłam wykorzystywać jako niezwykle cenną przyprawę i kosmetyk. W zasadzie cały czas krwawnika "uczę się", bo kto wie, czym mnie jeszcze zaskoczy :) Zarówno do zapachu jak i smaku krwawnika trzeba się przekonać. Zapach ma specyficzny, "ziołowy", zaś smak gorzki. Osobom, które dopiero zapoznają się z krwawnikiem w kuchni, polecam oszczędne używanie krwawnika - szkoda byłoby się do niego zrazić :)




Najpierw przygotowałam macerat olejowy na oleju kokosowym, żeby mieć balsam do ciała, krem do twarzy i odżywkę do włosów w jednym. Ale szybko zorientowałam się, że w kuchni taki pachnący olej jest świetnym dodatkiem do potraw, jako glazura do mięs i warzyw oraz jako klasyczne smażydełko, dające bardzo przyjazny aromacik.

"Krem" z krwawnikiem, czyli macerat na oleju kokosowym robi się tak: Rozpuścić olej kokosowy, żeby był płynny i zatopić w nim ziele krwawnika, dużo, ale niech olej zakryje ziele. Ogrzewać codziennie 1 raz przez godzinę przez 3 dni i dopilnować, żeby olej się nie gotował. Tak przygotowanego maceraty nie trzeba trzymać w lodówce, ale chcąc mieć "krem" w stanie stałym a nie ciekłym, to warto jednak wygospodarować kawałek chłodnego miejsca.



Kolejnym eksperymentem był macerat na oleju rzepakowym, to tańsza wersja oleju krwawnikowego, co ciekawe, o tym samym zastosowaniu, co macerat na kokosie. Robi się go w ten sam sposób. Oczywiście smak jest nieco inny, ale to kwestia użytego oleju. Tak wzbogaconego oleju krwawnikowego używam na co dzień. Jeżeli ktoś uzna, ze smak i aromat krwawnika jest zbyt mocny, może spokojnie "rozcieńczyć" macerat dolewając do niego porcję czystego oleju. I z litra maceratu zrobią się dwa :) Macerat można przygotować na dowolnym oleju czy oliwie.





I kolejna nowość we Wsiowej Kuchni. Sól krwawnikowa! Potrzebna jest sól kamienna (nasza krajowa, niejodowana) i kilka gałązek krwawnika. Krwawnik do zrobienia soli użyłam już taki lekko podsuszony ("wczorajszy",) obrałam go z listków i odcięłam kwiatostany. Zmieliłam je (kwiatostany i listki) w młynku żarnowym, wymieszałam z solą i... voilâ ;))) Gałązek krwawnika miałam osiem, takich świeżo rozkwitłych. Były dorodne, to znaczy miały sporo zielonych listków i świeżych kwiatów. Po zmieszaniu z solą zapełniłam słoik o objętości ok. 400ml. Proporcji wagowych nie znam, bo nie ważyłam - byłam zbyt podekscytowana pomysłem na sól ;) Doradzam próbować, wąchać i znaleźć własne proporcje wagowe. Taka sól może również służyć jako peeling do ciała, czy sól kąpielowa. 




To, rzecz jasna, nie jest moje ostatnie słowo w związku z krwawnikiem we Wsiowej Kuchni. Zakochałam się w tym ziółku bezapelacyjnie. Mam go nawet w uprawie balkonowej, żeby zawsze był pod ręką. W planach kolejne innowacje, relację z ich wdrożenia oczywiście tutaj zamieszczę :) Ach, czytałam, że wartościowszy jest krwawnik kwitnący na biało - te kolorowe niech raczej cieszą oczy.

Pachnącego :)


wtorek, 25 sierpnia 2015

Owsiany "pumpernikiel" zamiast chleba ;)

Ponieważ zakwas poszedł mi się był bujać, to znaczy zdechł, postanowiłam upiec coś, co zastąpi mi pieczywo. Zanim wyhoduję sobie nowy zakwas, trzeba przecież coś jeść :) Rozejrzałam się po Wsiowej Kuchni i znalazłam: płatki owsiane górskie, orzechy włoskie, jajka, masło, powidła śliwkowe, kakao... Nie tak źle! Na pewno coś da się upichcić - pomyślałam.

Tak też się stało. Z dostępnych składników upiekłam "pumpernikel" owsiany :)




A zatem, 50 dag płatków i garść tłuczonych orzechów uprażyłam na suchej patelni i przesypałam do miski, aby wystygły. W tym czasie wzięłam 3 jajka, oddzieliłam żółtka od białek i z białek ubiłam sztywna pianę.  Do wystudzonych płatków dodałam: żółtka, trzy łyżki cukru, trzy łyżki kakao, 20 dag masła (można dodać lepszą margarynę), pięć łyżek mąki. Całość ugniotłam dodając na końcu pianę z białek (jeżeli ciasto wyjdzie zbyt kleiste można jeszcze dodać mąki). Następnie ciasto przełożyłam do dwóch długich, wąskich foremek i upiekłam w temp. 180st. C. Piekły się do lekkiego zrumienienia. Następnie, po upieczeniu, wyjęłam placki z foremek i wystudziłam. Zimne przełożyłam kilkoma łyżkami domowych powideł, zawinęłam w folię aluminiową  i na kilka godzin wstawiłam do lodówki.





Placek trzeba kroić ostrym nożem. Jeżeli podczas krojenia pokruszy się, nie ma co rozpaczać! I tak smakuje wyśmienicie :) Smacznego!



niedziela, 23 sierpnia 2015

Knedle ziemniaczane i kruche ciasto z mirabelkami



Knedle ziemniaczane z mirabelkami :) Niestety wszystko "na oko" - tłuczone ziemniaki z obiadu, trochę świeżych drożdży, mąka, dwa jajka, sól. Mirabelki drylowałam, na szczęście trafiłam na takie, z których pestka pięknie wychodziła. Na śliwki nie sypałam już cukru. Gotowałam w osolonej wodzie ok. 10 minut od wypłynięcia. Podałam polane osłodzoną śmietaną, drugą porcję zaś bułeczką smażoną na maśle i posypane cukrem. 

Odsmażane knedelki też pyszne a może nawet dużo smaczniejsze. Nie ma co się obawiać mirabelek, to smaczne zdrowe owoce i może trochę niesłusznie zapomniane. Czyżby kojarzyły się z biedą? ;)






I ciasto z mirabelkami na deser :)


Emotikon smile


Jego postawą jest ciasto kruche (25 dag masła, 50 dag mąki, 12 dag cukru, 3 żółtka, odrobina soli). Jako nadzienie posłużyły jabłka obrane i pokrajane w plasterki, wydrylowane mirabelki a zwieńczeniem była beza (3 białka, 15 dag cukru pudru). Na blachę kładziemy w kolejności ciasto, owoce i beza (beza na 10 minut przed końcem pieczenia). Smaczne na gorąco i na zimno!





Smacznego Emotikon smile

niedziela, 16 sierpnia 2015

Jabłuszka w słodkiej marynacie

Tak sobie na próbę zamarynowałam (eksperymentalnie) mini - jabłuszka. Marynata: 100ml octu, 400 ml wody, 10 łyżek cukru różanego, pół łyżeczki soli, trzy goździki, dwa kardamony (rozłupać), kawałek cynamonu - zagotować, wystudzić, zalać Emotikon smile Można zawekować lub trzymać w chłodzie bez wekowania. Zjeść za jakieś dwa tygodnie do kaczki albo pieczonej szynki.




Ciotka Chichotka szaleje :))) Smacznego!



Mirabelki w konfiturze i kompot

Szaleństwo mirabelkowe trwa już od dawna. Tym razem przypominam smak mojego dzieciństwa, czyli kompot z mirabelek. Każdy potrafi ugotować :) Pamiętam, że niemal każdego sierpniowego ranka biegło się na podwórko pod drzewa śliwkowe i zbierało do wiaderka dojrzałe mirabelki. Konkurencja w osobach sąsiadów czasem była szybsza.




Do gotowania kompotów nigdy nie drylowaliśmy tych małych śliweczek. I nikt z nas nigdy nie podtruł się kwasem pruskim ;) Może to była kwestia umiaru? Tak... Do dziś lubię zjadać "zielone śliwki", czyli niedojrzałe mirabelki, które kiedyś były zakazane :D Jadłam je po kryjomu i często wchodziłam na drzewo, bo śliwki zrywane z tych wyżej rosnących gałęzi - nawet te niedojrzałe - były zdecydowanie smaczniejsze. A zatem, nie tylko na stole ale i w spiżarni Wsiowej Kuchni pojawiło się parę słoików z różnymi wariantami kompotów mirabelkowych. Najsmaczniejsza wersja to ta mirabelkowo-malinowa.

Jako Ciotka Chichotka zaszalałam jednak i postanowiłam usmażyć konfiturę. Wydrylowałam kilogram mirabelek (udało się!), zasypałam je kilogramem cukru, doprawiłam kolorowym świeżo zmielonym pieprzem, solą, goździkami i trzykrotnie doprowadzałam do wrzenia i studziłam przygotowywany przetwór. Na koniec, gorący, zamknęłam w słoikach. idealna słodycz do świeżych, chrupiących bułeczek :)





Smacznego :)


sobota, 15 sierpnia 2015

Zupa z mirabelek

Upały dokuczają. A na upał najlepiej zjeść coś chłodnego i kwaśnego. Pomyślałam zatem, że skoro mamy sezon na mirabelki, to może warto przygotować zupę, która będzie smaczna, prosta, niebanalna i trochę... staropolska. I tak na stole pojawiła się zupa mirabelkowa na staropolską modłę :)




Trzy garście dojrzałych mirabelek
dwie szklanki wody
pół szklanki wina jarzębinowego
cztery łyżki cukru
kawałek cynamonu
trzy goździki

Mirabelki kilka minut  gotujemy w wodzie i przecieramy przez sito. Pestki wyrzucamy a do kompotu z przecierem dolewamy wino, dodajemy cukier i przyprawy. Gotujemy jeszcze 10-15 minut. Zupę podawać udekorowaną śmietaną i ciepłymi grzankami. Zupa pyszna zarówno na ciepło jak i na zimno.



Smacznego!



poniedziałek, 13 lipca 2015

Lekarstwo na niestrawność, czyli słodko-gorzka konfitura

Trochę martwiłam się, że w tym roku orzechów nie uda mi się zebrać. Na szczęście miałam (i mam) jeszcze zapasik korzennej nalewki na orzechu włoskim i niestrawność w najbliższym roku mi nie groziła, jednak... Wiecie jak to jest: sezon, to warto zebrać.


Fot. CC

Szczęście mi dopisało. Z jednego, młodego drzewa, zebrałam przy wydatnej pomocy Znajomego kilka orzechów na kropelki lecznicze. Tym razem nie odlałam ich z nastawu, ale po prostu orzechy włożyłam do słoika i od razu zalałam rozcieńczonym spirytusem (do 60%). Słoik zakręciłam i odstawiłam do szafki. Może postać wiele lat, nie tracąc właściwości. Orzechy kiedyś sczernieją, ale nie będę ich wyrzucać a spirytus w miarę zużywania po prostu można dolać.

Na drugie drzewo natrafiłam trochę przypadkowo. I ono było nieduże, młode, ale... Zerwałam prawie półtora kilograma  orzechów, które postanowiłam przerobić na leczniczą konfiturę :) Moja radość nie miała granic :) Ponieważ przygotowanie konfitury należy zacząć od pozbycia się części goryczki z orzechów, orzechy opłukałam, usunęłam resztki szypułek i zalałam zimną wodą. Wodę trzeba zmieniać dwa razy dziennie przez około 7 dni. Mam zatem czas na wyszukanie odpowiedniego przepisu.




Do wyboru miałam dwa. Jeden z "Kuchni ormiańskiej" i drugi z 'Kuchni ludów Kaukazu". Książki stoją u mnie na półce i zachęcają do działania :) Przeraziła mnie jednak woda wapienna i zalecenie obrania orzechów ze skórek. Ostatecznie wybrałam przepis z "Tradycyjnej kuchni gruzińskiej", który tym razem znalazłam w internecie.


Fot. CC

Wprowadziłam jednak pewne innowacje do przepisu. Zwiększyłam nieco ilość użytego miodu, "od siebie" dodałam pół łyżeczki soli, łyżeczkę kwasku cytrynowego, łyżkę spirytusu (spirytus pod koniec gotowania) oraz dwa ziarna kardamonu a zrezygnowałam z wanilii, której nie lubię.




Nie było większego kłopotu ze smażeniem. Konfitura mrugała na ogniu do czasu aż połowa płynu (bo przecież do syropu użyłam aż 5 szklanek wody) odparuje a kropla syropu na talerzyku nie będzie spływać. Po tym czasie, gorące orzechy rozłożyłam łyżką do słoików i zalałam gorącym syropem. Z podanych w przepisie składników wyszło 6 słoików 250 ml i jeden 330 ml pysznej "truflowo-czekoladowej" konfitury z delikatną nutką orzechowej goryczki. Specjał!






Smacznego!




niedziela, 5 lipca 2015

Wierzbówka kiprzyca: intrakt, miodek, herbata

Tyle razy mijałam tę miododajną roślinkę i jeżeli już zrywałam - to jedynie do bukietów. Nawet nie myślałam o tym, żeby ją przetworzyć na coś bardzo pysznego. No cóż... Człowiek uczy się całe życie, a Ciotka Chichotka to już na pewno :)




Wierzbówka kiprzyca to roślina wieloletnia dorastająca aż do 150 cm. Rośnie na rozmaitych glebach, ale na widnych stanowiskach: wzgórza, zbocza, zręby, rowy, świetliste lasy i przydroża śródleśne, nieużytki, ugory. Występuje w całej Polsce i najłatwiej znaleźć ją w czerwcu i lipcu, kiedy zakwita. I dobrze, bo wtedy też powinno się zbierać jej ziele.

Wyciągi z ziela wierzbówki działają przeciwbakteryjnie , antyandrogennie, przeciwzapalnie, odtruwająco, pobudzająco na regenerację tkanki nabłonkowej, rozkurczowo, przeciwalergicznie, wprzeciwwysiękowo, uspokajająco, przeciwbólowo i... przeciwnowotworowo chroniąc przed wolnymi rodnikami, usuwając nadtlenki oraz zapobiegając ich powstawaniu.
Stosowanie wyciągów zmniejsza również wydzielanie łoju, upłynniając go i w ten sposób zapobiegają powstawaniu zaskórników. Zatem, wierzbówka posiada właściwości dla mnie jak najbardziej interesujące.

Mówisz i masz, czyli rozpoczęłam szperanie za informacjami dotyczącymi wierzbówki oraz preparatów i smakołyków, które można samodzielnie zrobić w domu. Zresztą, w sklepach ich raczej nie uda się kupić - zatem kulinarne rękodzieło jest niezbędne, aby cieszyć się pozytywnym działaniem tego miłego ziółka.



Pierwszy zbiór wierzbówki wykorzystałam do zrobienia intraktu, czyli maceratu robionego na gorącym alkoholu. Pomyślałam, że będę go później mogła wykorzystać zarówno jako składnik kosmetyku lub jako lek albo ziołowy dodatek do kawy lub herbaty (kilka kropli dla wzmocnienia smaku). Wcześniej należy zioło rozdrobnić siekając lub mieląc w maszynce. Ja siekałam :) Aktualnie intrakt nadal "robi się" - zioła powinny postać w alkoholu dwa tygodnie.

Fot. CC

Fot. CC

Drugi zbiór wierzbówki wykorzystałam kulinarnie. Skorzystałam z propozycji znajdujących się na blogu HERBINESS. Z kwiatów przygotowałam bardzo pyszny "miodek". Wprowadziłam jednak pewne zmiany: użyłam białego cukru, wykorzystałam wyłącznie wierzbówkę i całość wzbogaciłam prawdziwym, pszczelim miodem (dwie łyżki). Proporcje oraz sposób przygotowania "miodku", czas gotowania, kolejność czynności - zachowałam :) Zamierzam tym wierzbówkowym "miodkiem" polewać lody, naleśniki oraz inne desery.


Fot. CC


Liście z drugiego zbioru pracowicie oberwałam z pędów i postanowiłam zrobić rosyjską herbatę. Znów wykorzystałam przepis z blogu HERBIBESS. Właśnie moja herbata zaliczyła dobę i jeszcze będzie jakiś czas fermentować. Na ten moment bardzo ładnie pachnie.


Fot. CC


Do smacznego!




sobota, 27 czerwca 2015

Pasztet na zielono

Fantazja co jakiś czas mnie ponosi, ale to przez ostatnio zawierane znajomości. Wyprawy kończą się zazwyczaj przytachaniem do Wsiowej Kuchni kolejnej porcji ziółek i innych dobroci a wszystko udaje się zebrać niejako przy okazji, po drodze z dala od drogi ;) Oczywiście muszę włożyć później sporo wysiłku, żeby zbiór uporządkować i wykorzystać, bo nie lubię niczego w kuchni  marnować.

Niedawno skoszona pokrzywa zaczęła odrasta i skorzystałam z okazji, żeby zebrać młode pędy. Nie było tego dużo, zaledwie dwie spore garście, ale już coś można byłoby przygotować. A że miałam w zamrażarce trochę gotowanego w rosole mięsa... Postanowiłam upiec pasztet. Zielony :)


Fot. Ciotka Chichotka

Resztki mięsa i warzywa z rosołu, wypłukaną i obgotowaną pokrzywę zmieliłam w maszynce z najmniejszym sitkiem (do mielenia maku). Do masy dodałam dwa jajka, trochę bułki tartej, garść ziaren słonecznika a z przypraw: sól, pieprz i mieloną gałkę muszkatołową. Do rozcieńczania masy użyłam wywaru z pokrzywy (chciałam mieć pasztet "mokry", do rozsmarowania, aby lekko zagęścić - trzeba dosypać bułki tartej. Niestety, resztek nie warzyłam i cały przepis opiera się na tym, co akurat w lodówce było i na smaku. Pasztet piekłam w kąpieli wodnej przez około 50 minut w temperaturze 170-180 stopni. 


Fot. Ciotka Chichotka



Pasztet wyszedł taki jak chciałam: wilgotny i pełen smaku. Smacznego :)




czwartek, 25 czerwca 2015

Chleb razowy z bławatkiem

Spacerując wzdłuż uprawnych pól, wzrok przyciągają chabry. Trudno je nie zauważyć, są piękne i obficie kwitnące. Może zapach niezbyt intensywny, ale uroda - przednia. Zbieranie chabrów jest dość uciążliwe. Nie zrywam całych kwiatów, a jedynie płatki, bo tylko one nadają się do wartościowego przetwarzania. Ale choć niedawno znalazłam przepis na wino chabrowe, to tradycyjnie zdecydowałam się na suszenie, bo w sumie susz jest najbardziej wszechstronnie wykorzystywanym przeze mnie dodatkiem do dań, mydełek a ostatnio i toników.

Fot. Ciotka Chichotka

Tym razem postanowiłam wykorzystać świeżo zebrane płatki jako dodatek do razowego pieczywa. Do upieczenia chleba użyłam: 1 kg mąki razowej pszennej, dwie garście płatków owsianych górskich, duża garść płatków bławatka, 250 ml jogurtu naturalnego, 2 szklanki wody (ciasto ma być średnio luźne), torebka suszonych drożdży, 4 łyżeczki soli. Ciasto wyrabia się szybko i od razu wkłada do podłużnej formy (wysmarowanej tłuszczem i wysypanej mąką), Formę z ciastem nakrywamy folią i odstawiamy do wyrośnięcia. Pieczemy 45 minut w temp. 200 stopni (przez pierwsze 10 minut) i 170 stopni (w pozostałym czasie). W piekarniku podczas pieczenia warto postawić dodatkową foremkę z wodą. Chleb ładnie się wypiecze a nie przypali.

Fot. Ciotka Chichotka

Pieczywo doskonale smakuje np. z domowymi powidłami albo z zielonym pasztetem. O pasztecie może jutro... :) Smacznego!





wtorek, 23 czerwca 2015

Różany cukier

Dotychczas zbierałam płatki różane i robiłam susz do woreczków zapachowych, baz mydlanych, nalewek... W tym roku utarłam różany cukier - jak dla mnie, idealny do kawy. Pomysł nie jest mój, trudno ;)

Fot. Ciotka Chichotka
Żeby pomysł zrealizować zebrałam płatki róży pomarszczonej. To ta, która na jesień daje duże okrągłe owoce. Znalazłam krzak o wyjątkowo pachnących, mocno barwnych kwiatach i - co najważniejsze - w czystej okolicy.

Fot. Ciotka Chichotka

W trosce o to, aby jesienią róża miała owoce, płatki należy zrywać ostrożnie, z kwiatów mocno rozwiniętych. To daje gwarancję, że zostaną zapylone przez owady - kolorowe płatki są dla nich drogowskazem :) Zatem zbieramy tylko płatki, szypułki zaś zostawiamy na krzewach. Podobnie jak różne robaczki, które lubią sobie na dnie kielicha przycupnąć. W domu kto chce (ja chcę) płatki opłukać, to je opłukuje i osusza.

Fot. Ciotka Chichotka
Na kilogram cukru bierzemy dwie duże garście płatków różanych. Skrapiamy je sokiem z cytryny i pracowicie ucieramy w cukrze tak, aby co najwyżej pozostały malutkie drobinki. Następnie przez dobę cukier suszymy, przesypujemy do szczelnie zamkniętych pojemników i... używamy. Do kremów, ciast, kawy, herbaty, lukru i peelingu.


Polecam :)